Ostatnio zaczęłam się zastanawiać, co jest gorsze. Film zły, czy nijaki, a że czasu na takie poważne rozważania
miałam dużo (wykłady o historii śląska dają duże pole do myślenia o rzeczach głownie nie związanych z historią owej krainy), wnioski zaczęły się nasuwać. Zdecydowanie filmy nijakie, to większa zbrodnia wobec widza, niż te uważane
za złe. W filmach złych często
jest tak, że chce nam się po prostu śmiać, a to ze złej gry aktorskiej, czy też kosmicznie napisanego scenariusza. Czasami też, jeżeli w filmie wszystko jest
tak zupełnie złe, można odnaleźć jakąś małą perełkę w postaci epizodycznej,
ale doskonale zagranej roli, bądź muzyka jest dobra, albo wnętrza
ładnie urządzone.
Ale jeżeli film jest nijaki, ciężko na coś
narzekać, bo jakby do końca nie wiemy, czy może takie było założenie reżysera: postacie miały być nijakie, historia miała wydawać
się nijaka, zakończenie miało być żadne. Reżyser postanowił sobie spełnić te trzy punkty i nie ryzykować
więcej, przy okazji starając się, żeby film udawał taki porządnie zrobiony. Kadry są ładne, aktorzy grają to, co mieli grać, bo takie było założenie. Dobrze, chwila, bo to tylko wstęp, a warto byłoby wspomnieć, że film, który jest winny dużej nijakości
to – „Papierowe miasta”, czyli kolejna
ekranizacja twórczości Johna Greena, dodam od razu, że
książki nie czytałam, ale po poprzedniej „Gwiazd naszych wina” twórczość Greena zostawiam dla
ludzi, którzy (może i słusznie)
są zainteresowani problematyką dorastania z dozą głębokich cytatów, które jak uważają fani, dają duże pole do przemyśleń na tematy, które wydają się banalne. Dla mnie to tak
nie działa, a słowo „papierowe” w tytule świetnie
podkreśla jak bardzo schematyczne
i nie wychodzące poza papier są postacie, jak i ogólnie cała filmowa historia.
Główny bohater - Quentin, od
zawsze zakochany w swojej przyjaciółce z dzieciństwa Margo, kończy liceum i niestety trudno mu pogodzić się z tym, jak ich drogi się rozeszły.
Ona została królową liceum, a on (jak to była w tego typu historiach) jest tylko tym
niezauważalnym chłopakiem z dwójką znajomych. Panowie mają same piątki,
kończą liceum i boją się iść na wagary (widać, że Green jest zdecydowanym idealistą, jak piękne jest założenie, że licealiści
w ostatniej klasie boją się chodzić na wagary). Cała historia zaczyna się tak naprawdę, kiedy niespodziewanie
Margo odwiedza naszego głównego bohatera i
proponuje mu nocną eskapadę, aby zemścić się na swoim byłym chłopaku
i przyjaciółkach, w skrócie: namawia strachliwego Quentina na robienie
szalonych rzeczy, nasz główny bohater się zgadza i przeżywa cudowną przygodę. Do tego ma wrażenie, że przyjaźń z Margo się reaktywowała! Następnego dnia szczęśliwy i pełny energii szuka swojej
wybranki, ta jednak znika. Bohater rozpoczyna poszukiwania w imię miłości, nie śpi, wagaruje, nie chodzi
na imprezy, na które chodzą wszyscy, prawie traci przyjaciół, rezygnuje z pójścia na bal, a wszystko żeby odnaleźć tajemniczą Margo.
Chciałabym
napisać, że oglądając film poczułam chęć odnalezienia bohaterki, że razem z Quentinem byłam ciekawa, gdzie ona jest i co będzie dalej, a tak nie było… Margo chociaż od pierwszej sceny jest kreowana na postać ciekawą
i tajemniczą, nie ma w sobie nic
interesującego. Miała być
postacią dla której życie
bohatera ma się zmienić, osobą,
dla której warto rzucić wszystko i podążać w nieznane. Mogła to być
historia, gdzie byłaby ona bardziej ideą, która
wywraca życie do góry nogami, a tutaj w ostatecznej konfrontacji
Margo z Quentinem dziewczyna wypada, na tą,
której książki o filozoficznej tematyce za bardzo namieszały w głowie.
Przy całej
historii i bohaterach, którzy wypadają blado, jawią się jakieś przesłania
i morały, co jest w życiu ważne,
a co nie, może część fanów właśnie na to czekała cały
film i wyszła z przekonaniem, że obejrzała
wartościowy film, który mimo pozornie banalnej tematyki miał silny i mądry
przekaz (Zazdroszczę wszystkim takim osobom).
Nie można
jednak narzekać, że film jest źle nakręcony. Kadry są ładne, wszyscy ładnie wyglądają, są ładnie ubrani, grają to, co mają grać,
nikt nie wychodzi z roli, nawet czasami pojawia się humor. Wszystkie proporcje są
zachowane, zupełnie tak jakby reżyser i scenarzyści mieli jakiś super poradnik „Jak nakręcić dobry film: Krok, po
kroku” i realizowali rzetelnie każdy
z punktów. Może też to zdecydowanie nie jest
film dla mnie i powinnam go zostawić
razem z wszystkimi innymi przyszłymi ekranizacjami książek Greena, co przysięgam zrobić.
Adada1
Adada1
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz