Ten film miał premierę w Polsce pod koniec stycznia, ja dorwałem go
niedawno, a właściwie to on dorwał mnie i nie chce puścić. Gorączkowo
zacząłem szukać winnego tego stanu i zidentyfikowałem go w osobie
współreżysera i scenarzysty filmu, Charliego Kaufmana. Ale mogłem się
tego spodziewać. To ten sam gość, który właśnie jako scenarzysta
poprowadził mnie za rączkę prosto do głowy wiadomego aktora w "Być jak
John Malkovich", albo ostro pogrzebał mi w umyśle "Zakochanym bez
pamięci".
Co takiego wykombinował teraz? Mamy do czynienia z facetem w mocno
średnim wieku, który teoretycznie ma szczęśliwe życie, udaną rodzinę i
pracę. Jednocześnie czuje, że grzęźnie w bagienku rutyny. Wszystko dla
niego jest powtarzalne, wszyscy dookoła są (dosłownie!) tacy sami, nudni
i przewidywalni. Sytuację zmienia pewne zdarzenie i konkretna osoba.
Dla tych co nie widzieli, nie ma obaw, nie będę opisywał i streszczał
całej fabuły, natomiast skupię się na paru wydarzeniach, które przejdą
do mojej prywatnej historii kina. Pierwsze to tzw. "scena miłosna",
najbardziej przejmująca jaką widziałem od lat. Romantyczna, nieporadna,
wzruszająca, żenująca, zajmująca, niepotrzebne skreślić. Albo nie,
lepiej wszystkie te określenia zostawić, właśnie dlatego, że oddają
złożoność sytuacji. Fantastycznie odegrana, mimo, że "Anomalisa" to
(wyrazista i realistyczna, bardzo dobrze zrobiona pod względem
technicznym) animacja lalkowa!
I tutaj przechodzimy do drugiego wydarzenia, czyli gry aktorskiej. Głosu
postaciom użyczyło trzech aktorów. David Thewlis, stara, dobra,
brytyjska szkoła. Tom Noonan, wspaniały aktor charakterystyczny, który
jednak głównie zostanie pewnie zapamiętany z licznych ról świrów i
psychopatów. I zupełnie fenomenalna Jennifer Jason Leigh. Wydawało się,
że ta popularna w latach 80 i 90 aktorka zawodowo najlepsze lata ma już
za sobą, a ona nagle wyprowadza dwa zaskakujące, potężne ciosy. Wspomnę
tu najpierw o roli wściekłego, przebiegłego i okrutnego babsztyla w
"Nienawistnej ósemce" Quentina Tarantino. Tutaj natomiast mamy do
czynienia z zupełnie odmiennym zadaniem aktorskim, rolą Lisy, z jednej
strony uosobieniem dobroci i nieporadnej poczciwości, a z drugiej
wyjątkowości. Jennifer Jason Leigh przy pomocy swojego głosu czyni tutaj
cuda. Jej melancholijna wersja "Girls Just Want to Have Fun", hiciora
najbardziej znanego z wykonania Cyndi Lauper, zupełnie wywróciła do góry
nogami postrzeganie przeze mnie tego utworu. Co się stało, to się nie
odstanie, od teraz tekst tego utworu ma dla mnie też drugie, mniej
wesołe znaczenie.
Wracając do samej opowieści, to zostało mi po niej w głowie jednak coś
więcej niż przekonanie o wyjątkowo oryginalnym spojrzeniu na raczej
wyświechtany temat, jakim jest kryzys wieku średniego. Czy jesteśmy
skazani na to, że już na zawsze będzie nam towarzyszyła w tym życiu ( i
pogłębiająca się wraz z wiekiem) tęsknota za czymś innym, ułudą,
ideałem, a może straconymi złudzeniami? I czy w związku z tym warto się
szarpać i poszukiwać jakiejś anomalii (Anomalisy), która przełamie krąg
powtarzalności i życiowego uwikłania w schematy? Może nie tak
maniakalno-zabójczo-radykalnie jak np: bohater utworu Toma Waitsa
"Frank's Wild Years", ale po swojemu próbować. Mówiąc szerzej i
metaforycznie, szukajmy, choćby tylko od czasu do czasu, "Anomalisy" w
naszych głowach, sercach, duszach.
Michał Jędrasik
rejskulturalny.blogspot.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz